Podróż Miasto hippisów i pelikanów
San Francisco na pierwszy rzut oka wydało mi się brudne i brzydkie. Opuszczone budynki z powybijanymi szybami, bezdomni szwendający się bez celu po ulicy, trąbiące samochody, przeskakujące z pasa na pas. Jakże inne od czystego i układnego Waszyngtonu, niepodobne do europejskiego Des Moines, odstające od akademickiego Bozeman. I właśnie ta inność, ta dekadencka, zwariowana i rozbawiona inność stanowi o urodzie tego miasta. Niespełna milion mieszkańców z pozoru bezładnie przemieszcza się w różnych kierunkach po ulicach, czy to pieszo, czy samochodami, a to co słychać na ulicy najczęściej, to nie są syreny policyjnych wozów, tylko śmiech i muzyka.
Bliskość zatoki i Pacyfiku zadecydowała, że miasto mniej przypomina inne amerykańskie metropolie, a bardziej śródziemnomorskie miejscowości turystyczne. Uskok San Andreas jak miecz Damoklesa wisi nad mieszkańcami i turystami, przypominając stale o możliwości trzęsienia ziemi. Nie mam teraz wątpliwości, że nigdzie indziej jak tylko tu mógł się narodzić ruch hippisowski.
Zwiedzanie miasta każdy szanujący się turysta zaczyna od Fisherman’s Wharf, dzielnicy nad samą zatokę, z której świetnie widać Golden Gate Bridge i Alcatraz. Kiedyś faktycznie był to port rybacki (teraz także, choć o to trudno, można spotkać wypywające lub wpływające do portu kutry), teraz jest to bardzo modna i droga atrakcja turystyczna.
Fisherman’s Wharf to dzielnica starych domów, ekskluzywnych sklepów i drogich restauracji, ale przede wszystkim widoku na zatokę San Francisco z Alcatraz i Golden Gate Bridge. Choć Alcatraz podziwiałam raczej ze względu na jego historię, a nie urodę, to most Golden Gate w zachodzącym słońcu zrobił na mnie duże wrażenie. Jest faktycznie wielki, a pod nim, jak na filmach pływają żaglówki. Do tego wszystkiego nad wodą szybują stada pelikanów. Tyle ciekawych rzeczy do fotografowania, że nie wiedziałam, gdzie najpierw skierować obiektyw. Wybrałam pelikany jako obiekt szybko poruszający się z możliwością oddalenia się.
Zaspokoiwszy wrażenia artystyczne postanowiłam spowodować ustanie burczenia w brzuchu, czyli zjeść zasłużoną kolację, czyli obiad. Wybrałam najtańszą restaurację, a i tak zapłaciłam za posiłek więcej, niż pozwala zdrowy rozsądek. Nie mogłam jednak, będąc nad Pacyfikiem, odmówić sobie owoców morza. Porcja jak zwykle była ogromna, ale przez trzy tygodnie amerykańskiej wyprawy zmądrzałam i połowę kazałam sobie zapakować, przez co miałam pyszne śniadanie.
Ktoś nade mną czuwał, bo nie przyszło mi do głowy dojść z Union Square do Fisherman's Wharf pieszo, gdyż pokonanie licznych, bardzo stromych wzgórz, na których położone jest miasto jest niemożliwe nawet dla wytrawnego piechura.
Na szczęście Kalifornijczycy wynaleźli „cable car”, czyli unikalny środek transportu, przypominający przedwojenny tramwaj, jeżdżący po szynach, napędzany liną biegnącą pod ziemią. Składa się w dwóch części: jedna z nich ma ściany z oknami, druga zaś niczym nie zasłonięte ławki. Tłum ludzi wbija się do środka na Union Square, chcąc dojechać do jednej z licznych atrakcji. Ci, którzy mieli mniej szczęścia, lub przyszli za późno, wiszą w postaci winogron za zewnątrz pojazdu, 6 osób po każdej stronie. Gdy mijają się dwa tramwaje, winogrona od strony środka jezdni pozdrawiają się serdecznie i przybijają piątki. Podróż w jedną stronę, około 15 minut niesamowitej jazdy w górę i w dół po bardzo stromych ulicach, kosztuje 5 dolarów i jest to najlepiej od czasów zakupu dżinsów wydana piątka.
Nie pytajcie mnie przypadkiem, jak to działa. Wiem tylko, że tramwaj nie ma linii elektrycznej nad sobą, a sterowany jest przez dwie wajchy przestawiane z niemałym wysiłkiem przez maszynistę. Jadąc w górę ciągnie on jedną z nich, a gdy chce zahamować, jadąc w dół – drugą. Proste, prawda? No to może ktoś mi wyjaśni, jak ten pojazd jest napędzany, bo nie silnikiem spalinowym, nie zauważyłam także ogniw elektrycznych na dachu, ani przenośnej elektrowni jądrowej. Jak jedzie w dół, to wiem – praw fizyki pan nie zmienisz, ale jak w górę? Tramwaj ma przystanki, ale zamiast zatrzymać się jak Bóg przykazał przed lub za skrzyżowaniem, staje on na środku, aby turyści mogli podziwiać, z zachwytu wydając okrzyki w różnych językach, piękne widoki na miasto. Zauważyłam także, że cable car ma zawsze pierwszeństwo, samochody karnie zatrzymują się, ustępując mu drogi. Maszynista wymienia dowcipne uwagi z co ładniejszymi pasażerkami, wszyscy bawią się świetnie i nie chcą wysiadać na końcowym przystanku.
1 października 1964 roku tramwaj linowy został uznany za „ruchomy”, historyczny obiekt o znaczeniu narodowym dla Stanów Zjednoczonych. Aha, zapomniałam dodać, że jako osoba poruszając się z godnością, która przystaje mojemu wiekowi, nie zdążyłam zająć miejsca siedzącego wewnątrz pojazdu i jako okrągłe gronko zwisałam przez 4 przystanki nad ulicą, mając duszę na ramieniu, a plecak fotograficzny na plecach ,ale czułam tak niesamowitą radość z przejażdżki, że śmiałam się w głos. Lepiej tego nie opiszę, to trzeba po prostu przeżyć.
Mówi się, że prawdziwym centrum San Francisco jest Union Square. Cóż, w takim razie to serce ledwo bije... Pustki, nic się nie dzieje, jakaś wystawa, ludzie smętnie przechadzają się po placu. Ot, taki większy skwerek, zagłębie bardzo drogich sklepów.
Dla mnie prawdziwymsercem miasta jest Market Street, pełne ruchu, tłumów i kolorów. Ale może za krótko tam byłam, żeby ocenić prawidłowo.
W chyba każdym większym mieście na świecie (także w Warszawie) jest dzielnica, w której mieszkają i prowadzą swe interesy osiadli w kraju Chińczycy - czyli Chinatown. Nie inaczej jest i w San Francisco. Dzielnica ta jest olbrzymia, mieści się w samym środku miasta i jest barwna i chałaśliwa. Tłumy turystów podążają do jej serca w poszukiwaniu egzotyki. Poszłam i ja, choć w głebi duszy uważam, że aby poznać Chińczyków trzeba pojechać do Chin...
Zdjęcia w żaden sposób nie oddają atmosfery dzielnicy.
Szalenie podobają mi się ratusze w dużych amerykańskich miastach, zapewne z tego powodu, że lubię takie monumentalne budowle, a one są tak do siebie podobne. Przypomina do złudzenia Pałac Inwalidów w Paryżu. Świat jest taki mały...
City Hall w San Francisco został zbudowany w 1915 roku i jest piątym co do wielkości w świecie. Projektował go Artur Brown Jr.
Zaloguj się, aby skomentować tę podróż
Komentarze
-
tak mi sie spodobało że jeszcze raz obejrzałem.....
-
piękny opis piękne zdjęcia, niestety jeszcze tam nie byłem ale kto wie może kiedyś...
-
Leszku, cały problem z poznawaniem miasta leży w czasie, który się na to przeznacza. Miała trzy dni, więc siłą rzeczy liznęłam tylko po wierzchu, a że mieszkałam rzut beretem od Union Sq., to ta część miasta zapadłą mi w głowę. Żałuję bardzo, że nie mogłam obejrzeć dokładniej innych części, ale sobie obiecuję solennie, że następnym razem to już zostanę na dłużej. Kiedy to będzie? Kto wie?
Dzięki wielkie za odwiedziny i tych kilka słów :) -
Joasiu, zgadzam się z Tobą w wielu punktach, ale dostrzegam też i różnice między nami w postrzeganiu tego miasta. Podobnie jak Ty - i ja uważam, że prawdziwym centrum San Francisco jest róg Powell i Market Street, a nie Union Square, na którym faktycznie można umrzeć z nudów. Również dość fajnym miejscem są okolice Ghirardelli Square (choć jest to dość dalaleko - na drugim końcu trasy cable car). Zgadzam się również, że aby szukać chińskiej egzotyki trzeba pojechać do Chin, lub Azji Południowo-Wschodniej. Dla mnie Chinatown w San Francisco było wielkim rozczarowaniem, ale może dlatego, że wcześniej widziałem prawdziwą Azję. Widzę, że na Twoim spojrzeniu na San Francisco duże piętno wywarły wysokościowce Financial District. Mnie bardziej zapadły w pamięć małe wiktoriańskie domki Mariny, czy Nob Hill czy plaże w pobliżu Golden Gate. Nie znalazłem już, niestety, autentycznej atmosfery epoki "dzieci-kwiatów" na Haight Ashbury, ale może dalatego, że podobnie jak i Ty byłem w San Francisco dość krótko, bo tylko 3 dni. Dziękuję za relację i zdjęcia. Pozdrawiam.
-
Cable car, jak sama nazwa wskazuje jest wlasnie napedzany tym kablem pod ziemia, podobnie jak kolejka na Gubalowke, ktora tez nie ma trakcji nad soba ani silnika spalinowego :-))) Z ta jednak roznica, ze motorniczy ma mozliwosc odczepiania sie i doczepiania do niej na trasie. Do tego sluzy ta wielka wajcha w srodku pojazdu. Laczna dlugosc tych lin ma chyba okolo 20 km dlugosci i napedzana jest z jednego miejsca, dawniej maszyna parowa, a obecnie silnikiem elektrycznym.
SF jest najwiekszym skupiskiem Azjatow poza Azja, co oczywiscie nie zmieni faktu, ze prawdziwych Chin to nie zastapi :-))
Nie doczytalem sie u Ciebie ile czasu ostatecznie spedzilas w SF. Ja tam bylem dwukrotnie i choc ostatni raz bardzo dawno temu, to miasto to wciaz w mojej pamieci figuruje jako najladniejsze miasto w Stanach i jedno z najpiekniejszych na calym kontynencie... :-) -
Tak, dino, ja chyba też mogłabym... Klimat w porządku, nie za gorąco, nie za zimno, do morza blisko, ludzie mili, weseli, żyć nie umierać... Tylko ten uskok San Andreas...
-
Oj....ja też mam sporo SF, ale musiałbym poskanować...
Z czystym sumieniem to przyznaję......tu mógłbym mieszkać to zobaczeniu kilkunastu miejsc w Stanach.
Do cable carów można dodać dwie ciekawostki.....oczywiście na przystankach końcowych trzeba zawrócić wagonik i służy do tego specjalna obrotnica, "maszynista" i jakiś pomocnik zwalniają blokadę i obracają platformę z tramwajem ręcznie.
Druga sprawa to maszyniści często potrafią wygrywać cudne melodyjki na dzwonku, który mają na pokładzie......w stylu Ce, Ce.....CWKS......Legia!!! i ładniejsze :)))
Alcatraz robi wrażenie, głównie jak się weźmie pod uwagę jakieś przeczytane książki, gdzie tam rozgrywała się akcja, albo widziało filmy jak może najbardziej znany "Twierdza" z Nicolasem Cage'em i Seanem Connory.
Pomimo słonecznej pogody, w rok po 11 września, na wyspie wiało i przejmowały dreszcze po plecach, czy to z emocji, czy po prostu z powodu zimna.... -
szkoda :( Ale nic to, może sam kiedyś pojadę i popstrykam :)
-
Niestety nie będzie :( Wszystkie zdjęcia GG są podobne do pierwszego, nie miałam okazji obejrzeć go z innej perspektywy, byłam w SF za krótko. Zostawiam go na następną wizytę :)
-
a dla mnie za mało Golden Gate'a :) Będzie jeszcze ? Poproszę.
-
Hippisi w SF to już przeszłość, ale mam wrażenie, że odcisnęli swe piętno na tym mieście. Choć czasami mam wrażenie, że to właśnie miasto było prapoczątkiem tego ruchu, to jego atmosfera sprzyjała temu ruchowi. Może to już wiadome, nie interesowałam się hipi do tej pory, a i w SF byłam za krótko. Może następnym razem?
-
Bardzo ciekawa opowieść i fajnie napisana, no i zdjęcia też fajne - tylko jakoś nie dostrzegłam hipisów... chyba, że to ci starzy bezdomni, w sumie, możliwe...